Nie, wbrew temu co sugeruje tytuł nie będzie nic o smażeniu niewinnych dzieci w piecach hutniczych nagrzanych autach. Będzie o czymś ciut innym. Czymś, co podczas dzisiejszego wypadu rowerowego zmusiło mnie do naprawdę pojechanych przemyśleń. Otóż wyobraźcie sobie ranek, ładna pogoda, postanowiłem zrobić trochę kilometrów na rowerze. Wracając coś przed 12 mijałem kąpielisko na żwirowni, ludziów, jak mrówków, liczba aut zaparkowanych i ciągle mijających również adekwatna do tego stanu. W średnio co trzecim aucie wielka nalepa "Dziecko w aucie". Hitem była biała Skoda oblepiona tym badziewiem chyba z każdej strony.

I teraz moje durne pytanie, które jednak muszę zadać, choć coś mi się zdaje, że robię z siebie idiotę lub też wkładam kij w mrowisko. Mianowicie... uwaga... czy to coś w ogóle daje? Jaki jest sens przylepiania tego? Czy niesie to w ogóle jakiekolwiek wartościowe przesłanie? Czy zadziała to jakkolwiek na przepisowo jadącego Kowalskiego, który już i tak uważa, żeby nie stwarzać niebezpieczeństwa? A na takiego wariata, który ma na liczniku 200km/h? Raczej też wątpię, że powie "Oooo, ten ma naklejkę, więc spoko, zwolnię, przepisowo go wyprzedzę i będę wobec niego fair; a potem gazu!". Albo ktoś, kto z różnych przyczyn stracił panowanie nad autem- skoro stracił panowanie, to co- naklejka magicznie ochroni to auto przed potencjalnym zderzeniem?

Podobna sprawa ma się poniekąd z tym "zielonym liściem". Teoria swoją drogą, ale praktyka pokazuje, że "doświadczeni" kierowcy wcale nie uważają na takiego świeżaka, nie ułatwiają mu życia... tylko wręcz utrudniają na zasadzie "jest nowy, więc trzeba go zgnoić, niech zna swoje miejsce". Z resztą podobnie, jak na kursach i egzaminach na prawo jazdy.

Co myślicie?